Był sobie piątek. Wczoraj. Wcale nie trzynastego.
Dzień jak co dzień, zabiegany. Wieczór za to spokojny. Fotel, książka, w tle muzyka. PanMąż siedzi w internetach. Psice pochrapują. No sielanka. Naprawdę.
Nagle w pokoju obok, jak coś nie huknie, jak coś nie walnie. Już z nasłuchu domyślam się co to za katastrofa. Wizja lokalowa ;-) potwierdza - karnisz odpadł od ściany. Gruchnął na szczęście tak szczęśliwie, że ominął laptopa i oszczędził kwiatki. Dzięki wielkie karniszu! Naprawdę!
Ogarnęliśmy sypialnię na tyle na ile mogło się chcieć ogarniać późnym wieczorem. Ja wróciłam na fotel. PanMąż poszedł do łazienki. No nie powiem, w pewnym sensie też na fotel ;-))) i zaraz dobiegło mnie przekleństwo, brzydkie. Spłuczka się popsuła. Tak całkiem. Naprawdę.
Postawiłam wiaderko w łazience i chyłkiem, na paluszkach, cichutko pobiegłam położyć się do łóżka. Mówią, że do trzech razy sztuka. Nie chciałam prowokować losu. Naprawdę!